Menu Zamknij

W lipcowe popołudnie na pobiedziskim rynku

Poetyczna etiuda literacka inspirowana wspomnieniami z dzieciństwa

Słońce stanęło w zenicie i skwar lał się prosto na głowę Chrystusa Króla z pomnika na środku pobiedziskiego rynku. W tym momencie zamienił się on w wielki, słoneczny zegar, a gnomon postaci Zbawiciela wskazał w stronę fary południową godzinę swym krótkim cieniem.

Zaraz potem ponad rozpalonymi dachami domów wokół rynku popłynął dźwięk „świętej trójcy” pobiedziskich dzwonów ze starej dzwonnicy przy kościele, które od wieków o tym czasie biły codziennie na „Anioł Pański”. 

Figura na rynku
img940

Kwadratową przestrzeń, wyznaczoną obrysem tarczy zegara słonecznego, wypełniał teraz tylko zapach smażących się w upale, smolistych plam asfaltu, a trzy dopiero nastoletnie wierzby-płaczki nie tworzyły jeszcze dostatecznie zwartego, zielonego parasola, aby dać  pełną ochronę przygodnemu przechodniowi. Było pusto i cicho, coś w stylu jakby sennej, orientalnej sjesty.

W gablocie zawieszonej na ścianie domu fotografa Franciszka w spiekocie południa kurczyły się wyblakłe postery promujące właśnie dwa wyświetlane w miejscowym kinie filmy: „Powrót (lub Przybycie) Tytanów” i „300 Spartan”, a dla dzieci: „O dwóch takich, co ukradli księżyc”.

Także dorodne, pobiedziskie dziewczyny na portretowych zdjęciach w oknie wystawowym jego atelier mrużyły swe tajemnicze oczy przed kłującymi promieniami słońca.

Bez nazwy 5

Jednoręka kioskarka w nagrzanym do „czerwoności” kiosku na przeciwległym krańcu rynku zastygła w niemym bezruchu i tak trwała w oczekiwaniu na południową dostawę „Expressu Poznańskiego”, po tym jak już do południa wyprzedała wszystkie egzemplarze „Głosu” i „Gazety” z codziennej, kolejowej przesyłki. Wprawdzie dziadek Kubasik, po bardzo wczesno-porannym wędkowaniu na „Klasztornym”, wpadł już był po swoje żyletki, ale nikt więcej, jak na razie, nie był w samo południe zainteresowany odbiorem „Słowa Powszechnego” z zapisanego w zeszycie kioskarki abonamentu. 

Tylko przez środek rynku człapały z gazowni z ładunkiem koksu dla klasztoru dwa srokate konie, nie przymierzając, jak te z niedzielnej, czarno-białej „Bonanzy”.

Ten starszy - „koń, który mówił”- pocieszał młodszego: „jak przejedziemy obok figury, to aby tylko do apteki, a potem będzie już z góry!” 

Rymarz z warsztatu na południowej pierzei czekał dziś próżno na umówionego klienta z nieodległego Gołunina. Sam ukrył się przed słońcem w głębi warsztatu za zapachem uprzęży, postronków i siodeł. Gdzieś zniknęło także „towarzystwo wzajemnej adoracji”, które zazwyczaj codziennie okupowało schody, spływające z jego warsztatu na wyświechtany chodnik przy starej kamienicy. Z kimże on zatem dzisiaj powspomina, jak to było ćwierć wieku temu w Sokołowie Podlaskim? 

Dwa domy dalej przez otwarte drzwi do fryzjera dobiegały dźwięki piosenki „Augustowskie noce” Marii Koterbskiej, a snujące się bezczynnie obie fryzjerki po lewej, damskiej stronie salonu zagłębiły się w lekturze „Przekroju” oprawionego w gruby, drewniany uchwyt, taki do wieszania czasopism na haku. Natomiast usytuowany na wschodniej pierzei rynku, przepastny i idący w głąb domu sklep ajenta Homy z wszelkiego rodzaju tkaninami w zwojach, zwanymi „belami”, całkiem nieźle chronił sprzedawcę i jego fertyczną żonę przed natarczywym upałem. Tak, ten jako jedyny po tej stronie rynku zapewniał cień i dawał odrobinę chłodu pod pasiastymi żaluzjami! 

O dziwo, obaj zegarmistrze w domu po północnej stronie rynku, ocierając krople potu na swych wysokich, czcigodnych czołach, dziś tak jakoś przedwcześnie uciekli przed słońcem i ukryli się z tyłu kamienicy w starym ogrodzie na końcu długiego podwórza. Tam w oczekiwaniu na rychły obiad i popołudniową sjestę drzemali w swych wiklinowych fotelach, przywiezionych jeszcze w czterdziestym piątym z Sokołowa Podlaskiego. Cóż mieli robić, kiedy nie mieli narzędzi, aby naprawić lub zmienić odwieczny mechanizm zegara słonecznego w lipcowe południe na pobiedziskim rynku… 

Zaraz obok w starym domu z dwuspadowym dachem dzielnie trwała na swym posterunku dystyngowana „kapeluśnica”, ale ona miała o tyle łatwiej, że jej okno wystawowe było prawie całkowicie zasłonięte przez kapelusze i inne moherowe nakrycia głowy, a ona z dostojną siwizną na głowie ledwo sama była widoczna za wysoką ladą w swym małym, ciemnym sklepiku.

Nieco inaczej sprawa wyglądała w wytwornych „delikatesach” pod 20-tką na zachodniej pierzei tak zwanego Placu 22 Lipca. Tam powabna ekspedientka z karminem na łaknących ustach i z jeszcze bardziej czerwonymi paznokciami przeciągała się sennie za ladą i z lubością przeglądała się w lustrach szklanych pojemników, które tego dnia już tylko z trudem chroniły czekoladowe trufle przed całkowitym roztopieniem. Tuż obok na postoju, vis-à-vis „delikatesów”, przysiadła na gorącym asfalcie jak opasły, czarny żuk hebanowa „Wołga” pierwszego pobiedziskiego taksówkarza. Kierowca drzemał jakby w malignie z głową wspartą na kierownicy, czekając na klienta, który się już dzisiaj raczej nie pojawi. Także znajdująca się nieopodal drogeria trwała w półśnie w kojącym cieniu południowej strony rynku. Sprawiała wrażenie jakby była nieczynna. Wprawdzie sprzedawca o srebrnych włosach był w środku, to jednak o tym czasie nikt nie pompował nafty z beczki znajdującej się po lewej stronie za wejściowymi drzwiami. To jasne! W długie, lipcowe dni nie było potrzeby stosowania lamp naftowych przy wieczornym oprzęcie gospodarskich zwierząt w podpobiedziskich wsiach, które jeszcze wówczas nie dysponowały elektrycznością.

img225
na pobiedziskim rynku

Miałem wtedy 7 lat, siedziałem na schodach mojego domu i wpatrywałem się w pustą przestrzeń po nieistniejącej już od wielu lat, pobiedziskiej synagodze. Minęło bowiem 30 lat i prawie dwa miesiące, po tym jak na pohybel polskim Żydom umarł marszałek Piłsudski i gdy zaraz potem pobiedziska „bóźnica” straciła wszystkie swe witraże, a nieco później spalono także wszystkie ławki i całe drewniane wyposażenie świątyni, by w końcu wyrwać także ją samą wraz z korzeniami, to znaczy z omszałymi i zawilgoconymi fundamentami, na których z trudem można było jeszcze odczytać hebrajskie inskrypcje. Na przeciwległym chodniku zupełnie pustej o tej porze ulicy Kostrzyńskiej pojawił się nagle znany mi pies bernardyn, który zawsze o tej porze wybiegał z mieszkania wspomnianej kioskarki, znajdującego się w kamienicy obok kina, przebiegał wzdłuż mojego domu i zmierzał dalej przez rynek z jakąś misją w kierunku dworca. Zaraz potem, na krótko przed 16-tą, rynek zaroił się spieszącymi do swych domów przechodniami. To robotnicy wracający po pracy z Poznania, których czarna, sapiąca lokomotywa wypluła przed chwilą z przepełnionych i przepoconych wagonów. 

Niedługo potem dostojnym, płynnym krokiem przedefilował też przede mną ów biały pies z pomarańczowymi łatami, który wcześniej (jak zawsze punktualnie!) pobiegł na dworzec po swego pana i teraz niósł w pysku jego robotniczą teczkę. „Czerwone Gitary” wprawdzie wówczas śpiewały, że „…z tyłu pies Głos Wybrzeża" w pysku niósł”, ale żeby teczkę…!                    To instynktowne poczucie czasu tego psa stanowiło nieodgadniony fenomen mego dzieciństwa.

Jakiś czas później słońce zaczęło powoli przesuwać się w kierunku poewangelickiego kościoła Świętego Ducha, a wtedy od strony Kostrzyna wjechał spalony lipcowym żarem,  cygański tabor. 

Zawsze zatrzymywał się w mieście wokół pobiedziskiego rynku, tym razem „król” poprowadził kolumnę w dół do kowala nad „Małe”, aby tam napoić spragnione konie. Potem mężczyźni ustawili szare wozy w krąg, a wczesnym wieczorem Cyganki rozpaliły dwa ogniska. Przy jednym usiadły starsze kobiety, takie w wieku dojrzałej „Papuszy”, które warzyły na ogniu lichą strawę, a przy drugim młode dziewczyny o jeszcze gładkich licach. Mężczyźni oświetlali do późnego wieczora pochodniami kopyta koni, które podkuwał pobiedziski kowal Stanisław, w swej starej kuźni, usytuowanej zaraz po sąsiedzku z placem przy „spędzie”. Potem podkute spały one na stojąco, przywiązane lnianymi powrozami do starej, metalowej „szlangi”, schodzącej z „targowiska” wprost do jeziora.

Poprzedniego lata byłem wraz z moimi gnieźnieńskimi kuzynkami na obozie harcerskim, który rozbił swe namioty nad jeziorem Mielno koło Gniezna. Tam też poznałem gnieźnieńskiego Roma o imieniu Moro. Był ode mnie parę lat starszy i z oddaniem opiekował się mną jako sześcioletnim malcem. Nie wiem jak bez niego przeżyłbym nocne podchody wokół „straszącej duchami”, starej kaplicy grobowej niemieckiej rodziny Wendorffów, położonej wówczas w ustronnym i bardzo tajemniczym miejscu. Podtrzymywał mnie wtedy na duchu, pomógł odnaleźć w nocy drogę do obozowiska, a nawet nauczył kilkunastu romskich słów.

Rok później, tego gorącego, lipcowego dnia, pomyślałem w swojej chłopięcej naiwności, że on ze swym romskim taborem właśnie przyjechał w odwiedziny do mnie, do Pobiedzisk. Pobiegłem więc tam w dół ulicą Jeziorną, wzdłuż długiego cienia jakże bolesnego fantomu synagogi oraz stojącego jeszcze po prawej stronie domu Żyda Krayna, by posłuchać jak oni tam razem rzewnie śpiewają o dalekich wrzosowiskach, o wysuszonych lipcowymi upałami pastwiskach dla swoich koni, a może także i o …moich Pobiedziskach. Mojego romskiego przyjaciela Mora niestety z nimi nie było. Słońce już jakiś czas temu schowało się za monumentalną kamienicą, w której w czasie wojny był posterunek policji niemieckiej i w której teraz mieszkał doktor Szymkowiak, a później całkiem zniknęło za wysoką wieżą remizy strażackiej na nieodległym „Pekingu”. 

Zaraz potem zgasł także zmęczony zegar - tam do góry, na opustoszałym, szykującym się już także do snu, pobiedziskim rynku. 

Kiedy na krótko przed północą do taboru przyszedł po mnie Ojciec, Cyganie układali się już też do snu w świetle złotego księżyca, którego nie zdołały ukraść te dwa urwisy z pobiedziskiego kina. Pod wielkim „baldachimem z gwiazd”, takim jak to sklepienie w przedwojennej synagodze z ojcowskiej opowieści, zasnęła też wkrótce spalona lipcowym słońcem, smagłolica Cyganeczka Randia. Tak, tak! - to ta z mojego wiersza, która powiedziała mi na dobranoc (i jak się później okazało, także na pożegnanie): „Pajtaszkija Karole, kamav tut”! Gdy zapadła parna i gorąca noc, podobna do tej ze śpiewanej w południe przez Marię Koterbską piosenki u fryzjera na rynku, wtuliłem twarz w chłodne, wykrochmalone i wybielone „modrym” w podwórkowej pralni prześcieradło, po czym wsiadłem na karego konia Winnetou i we śnie poprowadziłem już teraz kolorowy i rozśpiewany, cygański tabor jasną drogą w nieznaną podróż. Randia, córka „króla Cyganów”, jechała wraz ze swym dumnym ojcem w pierwszym wozie w otoczeniu luster, które po tysiąckroć zwielokrotniały jej piękne oblicze. Rankiem znowu tam pobiegłem, ale zastałem już tylko pusty plac i resztki siana po karmionych przed chwilą koniach. Ostatni biedny (taki bez okien i dachu), taborowy wóz znikał właśnie za zakrętem ulicy prowadzącej w kierunku klasztoru, a potem pokrył go kurz całego taboru. Niepotrzebnie więc martwiła się matka wczorajszego wieczoru. Wprawdzie chciałem z nimi pojechać w dal, ale mnie nie zabrali, a może też zapomnieli o wczorajszej obietnicy. I znowu w tym miejscu przywołam słowa z mego retrospektywnego wiersza: „Matka pozbyła się strachu, (…) a me łzy utonęły w piachu”. Teraz po wielu latach nieraz jeszcze tylko w snach jadę przed nimi na czarnym koniu indiańskiego wodza Winnetou – przyjaciela z czasów mego dzieciństwa. W ręku trzymam strzelbę, wyciętą przez Dziadka Franciszka z kawałka grubej deski, na którą zamiast ozdobnych, indiańskich ćwieków nabiłem wówczas złote pinezki. Gdzieś ze złotego księżyca, wiszącego jak kiedyś nad jeziorem „Małym”, spogląda na mnie tańcząca w świetle gwiezdnych jupiterów, tamta niezapomniana Cyganeczka Randia. Wtedy czuję, że poza widzialnym horyzontem nadal ze swoim taborem wędrują moi szczęśliwi Cyganie, jak to sami o sobie śpiewali: „Bahtałe Roma, bahtałe Roma…” Dzięki Ci Boże, że ta nasza wspólna podróż nigdy się tak naprawdę nie skończyła i na szczęście ciągle jeszcze trwa…                                                                  

Karol Górski, jesień 2021

Skip to content